W zasadzie chyba są już niepotrzebni, bo każdy może być krytykiem, recenzentem cudzej pracy. Co więcej, czym mniejsze ma się kwalifikacje, tym ambicje do tego by pisać wiele i o wszystkim, rosną. Wiem, rozpocząłem dosyć prowokacyjnie, jednak kwestia czy krytycy w ogóle są dzisiaj potrzebni, a wręcz kto to jest krytyk, ostatnio mocno się rozgrzała. Pierwszy kamyk rzucił Maciej Krawiec publikując internetowy wpis na swoim blogu zatytułowany „Pośmiejmy się z piszących o jazzie”.
Aby uściślić, autor poszedł dalej: „Osoba pisząca o jazzie jako obiekt żartów. Od studium przypadku po próbę syntetycznego ujęcia”. Czy interesowałoby was wystąpienie na taki temat? Chodzi mi on po głowie od paru dni, kiedy to miałem okazję przysłuchiwać się kilku referatom na konferencji „Jazz w kulturze polskiej” na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pod koniec wydarzenia atmosfera była bardziej swobodna, a tematyka wystąpień – lżejsza i głównie autopromocyjna. I właśnie wtedy, w trakcie dyskusji po którymś z referatów, jeden z profesorów z rozbrajającą szczerością obśmiał pomysł „zarabiania z pisania o jazzie”. Paradoksalnie, nie ma wydziału na uczelni muzycznej czy jazzowej który kształciłby krytyków. Do pisania o muzyce dochodzi się niejako intuicyjnie opierając na własnych doświadczeniach, wiedzy, a wszystko powinno być zbudowane na fundamencie uczciwości, rzetelności, bezstronności. Dla muzyków krytyk to najczęściej niedorobiony muzyk, dla recenzenckiej braci niejednokrotnie wykonawca to ucieleśnienie niespełnionych marzeń o błyszczeniu w świetle reflektorów. A od tego do najzwyklejszej frustracji, zazdrości czy wręcz zawiści tylko krok. Widziałem recenzje będące emanacją niechęci piszącego do artysty. Nie do jego dzieła, ale wprost do człowieka. Cóż, sam kilka razy mówiłem kolegom z dziennikarskiego fachu, którą bossę zagrano, bo dla nich bossa nova to w zasadzie Desafinado (z wariacjami). Bywało, że czytałem recenzje koncertów, których nie było albo utworów, których na koncercie ta czy inna gwiazda nie zagrała. Dzisiaj przy wszechobecnym Internecie, możliwości komentowania wpisów na stronach poczytnych gazet, czujność wydaje się być większa, ale kosztem (niestety) treści prowokacyjnych albo kontrowersyjnych. Pięknie przyjmuje się taka papka, w zasadzie peany zmieszane z zachwytem. Inna sprawa, że w mediach, tych drukowanych permanentnie brakuje miejsca na obszerne felietony. Stąd krytyka muzyczna kwitnie w Internecie. Tu każdy może być recenzentem, najchętniej ukrytym pod nickiem, wojownikiem takim za zasłoniętą przyłbicą, najlepiej ukradkiem z za rogu.
Kiedy dekady wstecz stawiałem pierwsze kroki w Gazecie Wyborczej, która okazała się wraz z Jazz Forum najlepszym uniwersytetem dziennikarstwa muzycznego, jak credo powtarzano słowa Adama Michnika, że aby dop…liać Miłoszowi, to coś w życiu trzeba samemu osiągnąć. Nikt nie zaczynał dziennikarskiej kariery od wylania wiadra pomyj na uznany autorytet. Dzisiaj jest odwrotnie, swoją obecność na mapie jazzu czy muzyki w ogóle, wielu zaczyna od pasma grafomańskiego ścieku pseudointelektualnej papki. Kiedyś siedziało się przy maszynie dopisania i ważyło słowa. Nie można było nacisnąć klawisza DELETE, w krytycznych momentach do głosu dochodził korektor. A dzisiaj? Słuchasz płyty i po chwili piszesz co ci przyjdzie do głowy, klikasz i zamieszczasz wpis. To modus operandi znany zwłaszcza z mediów społecznościowych. Tam każdy może być gigantem krytyki, zjechać lub pochwalić tego czy innego artystę. Pod nazwiskiem albo anonimowo. Z ciekawością śledziłem wpisy po budzących emocje koncertach, często inspirowały mnie, nierzadko coś z nich cytowałem. Wszak nie mam monopolu na rację! Problem w tym, że taka domorosła krytyka, masowa, wyzuta z zasad jakiejkolwiek dziennikarskiej przyzwoitości (o warsztacie nawet nie wspominam) to dzisiaj norma. Cóż, nazwisko w dziennikarskiej branży zobowiązuje do tego, aby trzymać emocje na wodzy. Wiem, że czasami lepiej o czymś nie napisać niż napisać źle. Dlaczego? Bo po pierwsze, nikt nie ma monopolu na nieomylność. Krytyka to zawsze ocena subiektywna. Pisząc mierzysz i ważysz cudzą pracę, jego emocje, natchnienie. Wyobraź sobie, że ktoś nagle staje się srogim krytykiem twojego dziecka. Wiem, to jedna z perspektyw oceny materii którą zwą krytyką muzyczną. Warto wiedzieć, że przemilczenie jakiejś płyty zamiast jej „wkopanie w glebę” to równie bolesna rzecz. Dla twórcy, bo owoc jego pracy nie został dostrzeżony. Rzecz w tym, na chamskiej krytyce niektórzy chcą się wybić, taka patokrytyka ma swoich odbiorców. Patorecenzenci błyszczą. Oczywiście tylko w jakimś zamkniętym gronie, ale jednak. I powiem wprost, obraz świata krytyki w oparciu o taki wzorce jest smutny, choć pewnie dla jakiegoś grona atrakcyjny. Dzisiejszy świat krytyki muzycznej to nie jest kraina analizy, próżno szukać rozwikłania zawiłości solówek, progresji, wyszukanych zwrotów harmonicznych. I nie chodzi o to, że nie ma komu o tym napisać, problem w tym, czy w ogóle jest ktoś zainteresowany czytaniem takich analiz? Muzycy przekraczają granice swoich gatunków, chętnie tworzą crossovery, mieszają estetyczne światy. Jazzmani nie żyją w próżni, słuchają radia, mają telewizory, nie są głusi na to co ich otacza. Nie dziwi mnie gdy improwizują na rockowe czy popowe tematy, że wplatają cytaty z hitów. Bo nie są głusi. Ale, żeby to wychwycić trzeba mieć uszy otwarte na wszytko. Igor Strawiński, coś z Gustava Mahlera, ukłon w stronę Fryderyka Chopin a za chwilę chyc i jesteśmy w Coldplay czy Massive Attack. Kiedy rozmawiałem przed laty z Herbie Hancockiem o jego albumie The New Standard, ten odpowiedział mi, gdy zapytałem skąd ten pomysł: Wiesz, nagrałem rzeczy, które słyszę w radiu, które gdzieś mnie ukształtowały przed laty. Muzyka nas otacza, nie możemy być na nią głusi. Ta mnogość domorosłych krytyków procentuje powielaniem kompletnie niesprawdzonych informacji. Ktoś coś słyszał, ktoś coś powiedział i nagle staje się to prawdą objawioną. Mam takie hobby, chętnie weryfikuję informacje, te sensacyjne, ale w szczególności te stuprocentowo pewne. Taki już jestem, chcę wiedzieć stuprocentowo. I tu niestety jest największe zagrożenie naszych czasów. Fejk, wszechogarniająca nas fala chęci zaistnienia nawet za cenę kłamstwa czy półprawdy. No ale to już kwestia na całkiem inne pisanie. A Państwa pozostawiam ku refleksji, w szczególności z sugestią, aby wyrabiać sobie własne zdanie. Niech krytyk będzie swatem, niech zachęca do posłuchania i wyrobienia przez nas własnego zdania. Niech jednak nie myśli za nas. A młodym krytykom sugeruję, że zanim oplują Kandinskiego niech sami spróbują namalować konia.
Piotr Iwicki
Chcesz otrzymywać Biuletyn Muzyków PSJ – dołącz do nas!
pobierz deklarację członkowską, wypełnij ją i prześlij na adres: biuro@psjazz.pl